Dzięki staraniom paryskiego stowarzyszenia "Les Amis de Radom", skupiającego potomków dawnych radomian, książka Marcina Kępy (kierownika Działu Dziedzictwa Kulturowego "Resursy") "Balkony. Siedem opowieści o żydowskim Radomiu" została właśnie przetłumaczona na język francuski. Ponadto Teatr "Resursa" przygotowuje adaptację tych opowiadań. Zapraszamy zatem na literacki spacer z Aśką Finkelsztajn i Mikołajem po żydowskim Radomiu. 

Marcin Kępa "Balkony"

Wykrzyknik w gardle grzmotu

 

W ostatnim czasie moje kontakty z Aśką Finkelsztajn były coraz rzadsze. Chyba oboje nie mieliśmy już na nie siły; ona – coraz słabsza i gasnąca przedwcześnie z powodu choroby onkologicznej; ja – coraz starszy i bardziej zmęczony jałowym życiem emeryta, wdowca i niedzielnego ojca, z zadyszką na siódme piętro, egzystencjalne przekleństwo liczb.

 

Nic zatem nie zapowiadało ani rychłej poprawy naszej nadwerężonej kondycji, ani – co za tym szło – wizyty Aśki w Radomiu. Zdecydowanie było ponad jej siły tłuc się tyle kilometrów przez ocean do miasta, gdzie kiedyś urodził się i wzrastał jej ukochany mąż Salomon, przez wszystkich nazywany Salkiem, od ładnych paru lat na łonie Abrahama. Zresztą znała tu już każdy kąt, przeszła ten Radom (najpierw z mężem, potem ze mną) wzdłuż i wszerz – zabytkowe śródmieście, łącznie z jego potrzaskaną i zapomnianą przez Boga i ludzi pożydowską częścią, nie miało dla niej tajemnic.

 

Pozostały nam telefoniczne rozmowy, ale i one jakoś szwankowały – jakby już wszystko między nami zostało powiedziane i stało się raz na zawsze. Poza tym ciężko było mi z nią rozmawiać, wiedząc, że choruje na raka krtani - wczesne stadium, ale już zmieniony niemalże nie do poznania głos, duży wysiłek w kleceniu zdań i rozweselających – w jej stylu - wtrętów. Zawsze mówiłem jej, żeby tyle nie paliła, nie miała takich płuc jak Salomon (choć miała przecież czym oddychać).

 

Nasza ostatnia rozmowa przez telefon miała niecodzienny charakter. Pomiędzy wymienianymi trochę na siłę zdaniami puszczałem Aśce fragmenty jednej z późnych piosenek Jacka Kaczmarskiego, na bieżąco komentując treść. I odnosząc ją (treść czy piosenkę, wszystko jedno) zarówno do egzystencjalnej sytuacji Aśki, jak i do naszych długoletnich ciepłych relacji. Właściwie nie wiem, co mnie napadło. Ale odkąd usłyszałem na ostatniej płycie Kaczmarskiego „Mimochodem” (na okładce „Upadek Ikara” Bruegla) utwór „Portret płonący” - nieodwracalnie skojarzył mi się z moją przyjaciółką Aśką Finkelsztajn, kobietą mojego życia, której nigdy nawet raz namiętnie nie pocałowałem (uściski były szczere, buziaki, hm, sążniste, ale to przecież nie to), a która była dla mnie – czy ja wiem? - może płomiennowłosą muzą z „Szału uniesień” Podkowińskiego. Muzą z obcego świata, kosmitką o ludzkich kształtach wrzucaną raz na jakiś czas w prowincjonalny Radom, niegdyś, przed wojną, perłę w koronie polskiego żydostwa. Pomiędzy urzekające i zarazem straszące teraz ciszą kwartały Wałowej, Podwalnej, Bóżnicznej, gdzie kiedyś stała synagoga, były chedery i sztyble; w cuchnące moczem klatki schodowe na Żyznej, gdzie są jeszcze ślady po mezuzach – szczeliny niepamięci; w potrzaskane śródmiejskie podwórka ze zbutwiałymi, czarnymi wspornikami w kształcie szubienic i z opustoszałymi kuczkami, zamienionymi teraz na rupieciarnie. Pomiędzy ludzi o grubych rysach twarzy, rozmytym wzroku, krótkim, psim oddechu, śliniących się na widok Aśki i zarazem jej w duchu urągających.

 

Tutaj i pomiędzy właśnie chodziliśmy po śladach Salomona Finkelsztajna, który kochał to miasto jak szalony i nigdy nikomu nie pozwolił o Radomiu powiedzieć złego słowa. I chociaż musiał stąd – cudem ocalony – wyjechać, zawsze tu wracał. I tym Radomiem zaraził swoją młodą żonę Annę, którą wszyscy nazywali Aśką. A ona zakochała się w tym mieście, po którym z czasem stałem się jej przewodnikiem. Po śmierci Salka zostałem zresztą jedynym łącznikiem pomiędzy pamięcią o nim, Aśką i Radomiem – ja, podstarzałe ogniwo pękającego od rdzy łańcucha wspomnień.

 

Mikołaj, zostałeś trubadurem? - spytała, pokasłując, kiedy włączyłem jej pierwszą zwrotkę:

 

Takaś mi przedwieczornym zmierzchem,

Gdy przybojem grzmi ocean,

Jakbyś nie powstała jeszcze,

A już prawie przeminęła.

 

- Widzę ciebie, jak to słyszę – powiedziałem.

 

- Ale to chyba erotyk, stary świntuchu? - zaśmiała się jak dawniej.

 

- Może. Słuchaj dalej.

 

Kształt twój, niemal nieuchwytny,

Żarzy się obrysem mroku;

Stoisz niema jak wykrzyknik,

Który uwiązł w gardle grzmotu.

 

- No tak, Mikołaj... Mi też jakiś, hm, wykrzyknik uwiązł w gardle. Ładnie tak koleżankę pocieszać?

 

- Nie dzwonię po to, żeby namaścić chorych – powiedziałem powoli, przyjmując poważny ton głosu, który u mnie tak lubiła, bo wiedziała, że za chwilę, dla przeciwwagi, powiem coś wesołego. - Tylko po to, żebyś posłuchała trochę pięknej polszczyzny w twoim zamerykanizowanym i zmakdonaldyzowanym świecie.

 

Zaśmiała się serdecznie, coś zatrzeszczało w słuchawce. Czułem, że jest wzruszona. Kaczmar śpiewał dalej:

 

Włosy w aureoli ognia,

Skronią pełznie lawy strumyk;

Smukła jesteś jak pochodnia

Zapalona na tle łuny.

 

W oczach dymu masz spirale,

W ustach krzepnie popiół mokry;

Tylko w szyi tętni stale

Kryształ pulsu nieroztropny.

 

Popłakaliśmy się jednocześnie oboje do słuchawki. Nigdy wcześniej nie odczuwałem czegoś podobnego. W gardle miałem armatni kartacz, kanaliki łzowe, dawno nie używane, pracowały pełną parą. Wyrzucałem na zewnątrz wszystkie żale, resentymenty, nagromadzony przez lata osad pretensji do świata.

 

Nie byliśmy w stanie nic z siebie wydobyć. W tekście Kaczmarskiego ujrzeliśmy bowiem nie tylko profetyczny głos w sprawie losu Aśki, ale i aluzję (której przecież nie było) do całej historii Salomona i jego ziomków. Jakiś zakamuflowany głęboko lament, jakąś odległą jeremiadę nad dawnym Radomiem, nad tą gwarną, szwargoczącą, świętą i plugawą zarazem niegdyś ulicą Wałową, z jatkami na bakier, rozklekotanymi, posadowionymi na chwilę; ze sklepikami z mydłem i powidłem, z butelkami koloru ciemnego piwa i ciemnych oczu młodych, ślicznych Żydówek, które nie chciały iść z byle kim do łóżka. Nad cichym sztetlem w szabas, wymarłym wtedy nieomal, nie do porównania z żadnym dniem powszednim, kiedy tętnił życiem i podnieconym gwarem kupców, klientów, życiowych cwaniaczków i kombinatorów w czarnych czapkach na bakier i z papierosami w skrzywionych ustach; z jojczącymi, przekrzykującymi wrzawę kramarkami (cebuli, cebuli, jajki, jajki), w czarnych, jakby fiszbinowych sukniach, pod którymi kryły się wszystkie tajemnice tego świata.

 

Nie miałem już ani siły, ani sumienia, puścić Aśce ostatniej zwrotki, która brzmiała:

 

Bije to źródełko tycie,

Syczą zgliszcza, ciemność skwierczy:

Nosisz w sobie jedno życie,

Nosisz w sobie wszystkie śmierci.

 

Dopiero po skończonej rozmowie uświadomiłem sobie swój nietakt. Przecież Kaczmarski zmarł na tę samą chorobę, która toczyła Aśkę. Wraz ze śmiercią Kaczmara skończyła się moja romantyczna epoka, kiedy umrze Aśka, razem z nią odejdzie w niebyt mój żydowski Radom.

 

 

Marcin Kępa

Pierwodruk w radomskiej „Gazecie Wyborczej” 30 listopada 2019 r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wyłazić to będzie jeszcze długo zewsząd

Opowiadanie "Wyłazić to będzie jeszcze długo zewsząd" zostało publikowane na stronie internetowej "Gazety Wyborczej" TUTAJ

Słońce jeszcze nam zaświeci

Opowiadanie "Słońce jeszcze nam zaświeci" dostępne jest na stronie internetowej "Gazety Wyborczej" TUTAJ

Ostatnia kuczka w Radomiu

Opowiadanie "Ostatnia kuczka w Radomiu" dostępne jest na stronie internetowej "Gazety Wyborczej" TUTAJ

Balkony

Opowiadanie "Balkony" dostępne jest na stronie internetowej "Gazety Wyborczej" TUTAJ